W krainie fiordów, trolli i … leśnych malin. Norwegia 2010 - Gazeta Chojnowska w ramach portalu E-Informator.pl



artykuły:

ostatnie
popularne
komentowane
regulamin
archiwum PDF
stopka redakcyjna
ogłoszenia
podgląd artykułów
podgląd komentarzy



W krainie fiordów, trolli i … leśnych malin. Norwegia 2010



  

Tak kochamy ten kraj

Rozciągający się

Skałami i chmurami ponad morzem.

Z tysiącem domostw …

 

Fragment norweskiego hymnu dowodzi jak wielką miłością darzą swój kraj jego mieszkańcy. I trudno się im dziwić. Teraz wiem, że w Norwegi zakocha się każdy kto choć raz odwiedzi ten kraj. My mieliśmy okazję przekonać się o tym na tegorocznych wakacjach.

Skąd wziął się pomysł wyprawy do Norwegii? Dokładnie nie pamiętam. Zdaje się jednak, że szukaliśmy z Piotrkiem ofert wczasów w Internecie. Egipt, Turcja, Tunezja … Nuda! Stwierdziliśmy, że to nie dla nas. My nie wytrzymamy upałów, leżenia plackiem na plaży i zatłoczonych kurortów. Zdecydowanie nie! Padło więc pytanie gdzie nie jeżdżą turyści w lecie? A przynajmniej gdzie nie jeżdżą tłumy turystów w lecie? Wybraliśmy północ, a celem naszej wyprawy stała się Norwegia. Chcieliśmy przeżyć prawdziwą przygodę. Zaczęło się więc planowanie. Początkowo trzeba było zebrać ekipę. Co to bowiem za przygoda jeśli nie można jej przeżyć z przyjaciółmi? Na początku dołączył do nas Przemek, a później Marta i Grzesiek. Kupiliśmy bilety lotnicze i praktycznie nie było już odwrotu.  (szerokość: 375 / wysokość: 281)

21 lipca około godziny 15:00 wylądowaliśmy na płycie lotniska w miejscowości Sandefjord. I właśnie wtedy zaczęło się 14 niesamowitych i pełnych niespodzianek dni. Pierwszą z nich okazała się pogoda. Po wylądowaniu bowiem Norwegia, w której ponoć ciągle leje, powitała nas pięknym słońcem. Zgodnie z planem pierwsze dwa dni powinniśmy spędzić właśnie w miasteczku Sandefjord w okolicach stacji kolejowej, z której 23 lipca nad ranem mieliśmy wyruszyć pociągiem w głąb kraju. Tylko gdzie ta stacja? Naszą jedyną mapą były kiepskiej jakości wydruki z Internetu. Znajdowały się na nich fragmenty mapy ściennej Norwegii z roku 1955. Dostanie turystycznej mapy Norwegii w naszym kraju okazało się bowiem niemożliwe. Jednak jak mówią mądrale koniec języka za przewodnika. Po chwili okazało się, że stacja jest bliziutko i nawet podwiezie nas na nią darmowy autobus. Super. Od stacji odeszliśmy kawałek i rozbiliśmy Obóz 1 w pobliskim lesie. Jakie były wrażenia po pierwszym dniu? Ja stwierdziłam, że chyba na darmo pokonaliśmy tą sporą odległość bo tu jest jak u nas. Południe Norwegi to bowiem typowo rolniczy region. Dookoła pola i pastwiska, a w lesie, w którym się zatrzymaliśmy mnóstwo kurek, jagód i ulubionego przysmaku Grzesia - leśnych malin. Jednak już w ciągu najbliższych kilku dni miałam się przekonać jak bardzo się pomyliłam.

(szerokość: 375 / wysokość: 281)Pierwsza noc minęła spokojnie. Wszyscy wstali wypoczęci i gotowi na nowe wyzwania. Zadaniem na ten dzień było zdobycie pitnej wody i gazu do kuchenek turystycznych. Gazu nie można bowiem przewozić na pokładzie samolotu, a rozpalenie ogniska zakończyło się poprzedniego wieczora wizytą „tubylców", którzy choć bardzo mili, nielegalny ogień kazali zagasić. Zwinęliśmy więc Obóz 1 i ruszyliśmy w drogę. Noszenie „domów" na plecach dawało nam się trochę we znaki. Nasze plecaki naprawdę sporo ważyły ale co to dla nas. Poszukując wody dotarliśmy aż nad morze. Morze Bałtyckie oczywiście. Po tej stronie wyróżnia się ono mnóstwem uroczych, maleńkich wysepek i kamienistymi plażami. Dzień znów był piękny i słoneczny. Zaczęło się więc leniuchowanie na przybrzeżnych skałach. Wylegiwanie się przerwali nam dwaj chłopcy. Cudne blond pieguski w wieku ok. 6 lat. Poprosili żebyśmy otworzyli im małże, a później zaprosili nas na wspólne połowy krabów. Zabawa była niesamowita. Sprzęt składał się z nitki, klamerki do bielizny i muszli małży, a niektóre okazy wyławiane z morza były naprawdę ogromne. Chłopcy znali nawet kilka polskich słów i okazali się doskonałymi przewodnikami po okolicy. Za ich wskazówkami dotarliśmy do sklepu i kupiliśmy wodę i gaz. Z nad morza wróciliśmy wieczorem do znanego nam już lasu i rozbiliśmy Obóz 2. Mieliśmy już gaz więc kolacja była rewelacyjna.

Dzień 3 zaczął się bardzo wcześnie. O 5:41 mieliśmy bowiem pociąg, a trzeba było jeszcze zwinąć obóz i dojść na stację. Bilety rezerwowaliśmy jeszcze w Polsce przez Internet. Wtedy można je kupić dużo taniej ale i tak podróżowanie po Norwegii pociągiem nie należy do tanich. Na stacjach umieszczone są specjalne maszyny do drukowania biletu. Wpisuje się do nich jedynie kod rezerwacji. Tak przynajmniej pisano na stronie internetowej norweskich kolei. Rzeczywistość okazała się jednak nieco inna. Na naszej stacji żadnej maszyny bowiem nie było i po bilety musieliśmy wracać się na lotnisko. Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie i 23 lipca zgodnie z planem o godzinie 5:41 wsiedliśmy do pociągu, który zawieść miał nas do pierwszej stacji naszej wędrówki – miejscowości Myrdal. Wsiedliśmy i … zaczęły się niestety kłopoty. Okazało się bowiem, że pociąg nie jedzie tam gdzie chcemy, mimo tego, że nawet na rozkładzie zamieszczonym na stacji wszystko było zgodne z naszymi biletami. Pani konduktor była chyba jedyną tak nieprzyjemną osobą jaką spotkaliśmy w Norwegii. Na początku ogólnie nie mogliśmy się z nią porozumieć. Później stwierdziła, że musimy kupić nowe, bardzo drogie bilety. Niezawodny wtedy okazał się upór Piotrka, który stwierdził, że ma rezerwację na ten pociąg, na ten dzień i tą godzinę i żadnego innego biletu nie kupi. Jak się później okazało problemem był remont torów. W miejscach jednak gdzie nie jeździły pociągi, podróżnych przewoziły autobusy zastępcze, a pani konduktor najwidoczniej chciała na nas zarobić. Część drogi pokonaliśmy więc pociągiem, część autobusem ale w końcu dotarliśmy do Myrdal. Z każdym pokonywanym kilometrem, krajobraz za oknem zmieniał się nie do poznania. Pola i pastwiska zamieniały się w ogromne jeziora i rwące, górskie rzeki, otoczone ogromnymi skałami. Widoki były niesamowite. Z maleńkiej stacji kolejowej w położonym na wysokości 866 m n. p. m. Myrdal wyruszyliśmy w stronę Flam. Trasa naszego szlaku wiodła wzdłuż najpiękniejszego na świecie odcinka trasy kolejowej i po tym, co ukazywało się naszym oczom za każdym zakrętem nie mieliśmy wątpliwości, że rzeczywiście jest on najpiękniejszy. Mimo niewielkiej wysokości, wyrastające praktycznie od poziomu morza góry wydawały się ogromne. Do tego piękne wodospady, spływające ze szczytów, a w dole rwąca i przejrzysta rzeka oraz rozległe łąki i pastwiska. Na tym odcinku szlaku drogę zagradzały nam często stada kóz. Przyzwyczajone do turystów były bardzo przyjazne i uwielbiały drapanie za uszami. Tego dnia po kilkunastu kilometrach marszu rozbiliśmy Obóz 3 nad rzeką w pięknym otoczeniu gór.

(szerokość: 375 / wysokość: 281)Dnia 4 szło się naprawdę świetnie. Przyzwyczailiśmy się już do ciężaru plecaków i mieliśmy dobre tempo marszu. Niestety zdarzył się wypadek. Grześkowi zawiodło kolano. W ruch poszła apteczka. Posmarowaliśmy i zawinęliśmy kolano. Grześ wziął też tabletki przeciwbólowe i powoli ruszyliśmy dalej. Mimo kontuzji udało nam się w tym dniu dotrzeć do Flam. Zdecydowaliśmy, że dziś będziemy spać na campingu. Ciepły prysznic po 4 dniach wędrówki był cudowny. Po kąpieli ruszyliśmy zwiedzać maleńkie ale niesamowicie urocze miasteczko, położone nad fiordem. Kupiliśmy kartki, pamiątki i obowiązkowo moczyliśmy nogi we fiordzie. Na campingu można było wypożyczać rowery. Postanowiliśmy więc, że następnego dnia zrobimy sobie wycieczkę rowerową po okolicy. Z samego rana wyruszyliśmy więc do pobliskiego miasteczka Aurland, malowniczo wtopionego w skały. Widoki były niesamowite. Trudno nam było uwierzyć, że to co widać dookoła jest rzeczywiste. Po powrocie zdecydowaliśmy się na zmianę planu wędrówki. W pierwszej wersji mieliśmy okrążyć góry z drugiej strony i ponownie wrócić do Myrdal. Jednak z uwagi na kontuzję Grześka zdecydowaliśmy się wracać kolejką. Przejażdżka trwała ok. 1 h. Towarzyszyły nam pełne emocji okrzyki zachwytu podróżujących z nami turystów z Japonii. My reagowaliśmy już mniej entuzjastycznie, ponieważ przeszliśmy tą trasę w ciągu  poprzednich dni. Po dotarciu do Myrdal odeszliśmy kilka kilometrów od stacji i nad ogromnym jeziorem rozbiliśmy Obóz 5. Teraz naszym celem była miejscowość Haugastøl, z której dnia 14 o 1:59 rano mieliśmy pociąg do Sandefjord.

Dnia 6 wyruszyliśmy w drogę do znajdującej się pomiędzy Myrdal i Haugastøl miejscowości o nazwie Finse. Szło się bardzo dobrze tylko ciągle pod górę. Z poziomu 0 wspięliśmy się w tym dniu na wysokość ok. 1200 m n.p.m. Krajobraz zmieniał się niemal z każdym krokiem. Znikały lasy i coraz częściej otaczały nas prawie nagie, pokryte jedynie mchem i porostami skały. Coraz bliżej były też również spore połacie zalegającego śniegu. Po jakiś 6 godzinach wyczerpującego marszu mieliśmy już dość. Postanowiliśmy rozbić Obóz 6 wysoko w górach. Świeciło piękne słońce, wody było pod dostatkiem, zaczęło się więc wielkie pranie. Chłopcy stwierdzili oczywiście, że to babskie zajęcie i nim się z Martuśką obejrzałyśmy już ich nie było. Poszli zdobyć pobliski szczyt. Wrócili zmęczeni, dumni i bardzo głodni. Po kolacji wszyscy chętnie wskoczyli w ciepłe śpiwory. W nocy przekonaliśmy się jednak jak złą decyzją okazało się rozbicie obozu na tej wysokości. Było przeraźliwie zimno. Z trudem wytrzymaliśmy do rana. Wszyscy następnego dnia byli niewyspani i marudni. Postanowiliśmy więc, że dojdziemy dziś jedynie do Finse i zrobimy sobie dzień odpoczynku. Według naszych map do miasteczka zostało ok. 2-3 km. Powinno być więc za najbliższym „winklem". Szliśmy więc i szliśmy … i nic. Za każdym winklem pojawiał się nowy, a droga zdawała się nie mieć końca. Po kilku dobrych kilometrach pojawiły się w końcu zabudowania. Jak się okazało dotarliśmy do muzeum. Skoro pojawiło się muzeum, miasteczko powinno być już za najbliższym wzniesieniem. Zadowoleni rozłożyliśmy się nad rzeką. Odpoczywaliśmy i przegryzaliśmy przekąski. Później poszliśmy zwiedzić obiekt i … znaleźliśmy w nim mapę. Według niej do Finse zostało nam jeszcze 10 km.! Nie mogliśmy w to uwierzyć, ale nie było wyjścia. Trzeba było się zbierać i ruszać w drogę. Powoli kończyły nam się  zapasy, dlatego też dotarcie do miasta w tym dniu było dla nas takie ważne. Mimo zmęczenia tempo marszu było szybkie, a kiedy na trasie spotkaliśmy parę turystów i powiedzieli nam oni, że sklep w Finse zamykają o 19:00, nasz marsz zaczął przypominać trucht, dochodziła już bowiem 18:00. Udało się na szczęście. Wkrótce naszym oczom ukazały się  zabudowanie miasteczka, a o godzinie 18:30 zameldowaliśmy się przed sklepem. Niestety zamkniętym. Znajdował się on w hotelu i nie był to bynajmniej oczekiwany przez nas market, lecz maleńki pokoik z najpotrzebniejszymi produktami. Pani w recepcji poinformowała nas uprzejmie, że będzie on czynny dopiero następnego dnia od godziny 9:00. Zaczęliśmy więc szukać miejsca na rozbicie Obozu 7. Początkowo udaliśmy się do schroniska. Zamarzyła nam się bowiem chwila luksusu z ciepłą wodą i wygodnym łóżkiem. Nic z tego. Wolne miejsca zostały tylko w zbiorowych salach na materacach i w dodatku kosztowały majątek. Warto jednak było odwiedzić schronisko. W recepcji pracowały tam bowiem dwie polki. Miło było po tylu dniach porozmawiać z kimś po polsku. No i otrzymaliśmy od dziewczyn gaz. Dla nas bezcenny prezent. Otrzymaliśmy też wiele cennych informacji. Dowiedzieliśmy się, że namioty rozbijać można jedynie po drugiej stronie jeziora, gdzie teren nie należy już do miasta.  Ruszyliśmy więc w drogę przez niewielką tamę na rzece i wśród skał rozbiliśmy Obóz 7. Wszyscy byli wykończeni, a przecież miał to być dzień odpoczynku. Wkrótce zapłonęło jednak ognisko. Zrobiło się przyjemnie i leniwie. Czuliśmy się też prawie jak w cywilizacji. Z obozu roztaczał się bowiem przepiękny widok na migoczące światła zasypiającego miasteczka. Wszyscy wyobrażają sobie teraz pewnie ciemne, gwiaździste niebo? Nic bardziej mylnego. W okresie, w którym odwiedziliśmy Norwegię panowały tam bowiem dni polarne. W większości miejsc, które zwiedziliśmy noc nie zapadała w ogóle. W niektórych natomiast ciemno robiło się mniej więcej między godziną 1:00 i 3:00. Muszę przyznać, że często miałam przez to kłopoty z zaśnięciem.

Ta noc była już dużo cieplejsza. Wstaliśmy przed 8:00. Szybka zbiórka i ruszamy do sklepu. Chcieliśmy być pierwsi żeby dostać chleb. Udało się. Jednak ceny w Finse były kosmiczne! Za chleb, ryż i czekoladę zapłaciliśmy prawie 200 koron norweskich czyli ok. 100 zł. Już wcześniej wiedzieliśmy, że w Norwegi jest drogo ale tu ceny pobiły wszelkie rekordy. Tak niestety jest w tym kraju w miejscowościach typowo turystycznych. Dużo lepiej jest kiedy uda się znaleźć niewielki market, to jednak nie należy do prostych zadań. W mniejszych miejscowościach sklepów nie ma w ogóle i zdarzało się, że aby uzupełnić prowiant musieliśmy nadrabiać ok. 6-10 km w jedną stronę. Warto było jednak zapłacić każda cenę bo chleb w tym kraju jest przepyszny. Zresztą na tej wysokości i przy takich widokach wszystko smakuje rewelacyjnie.

Dnia 8 postanowiliśmy nieco odpocząć po wcześniejszych zmaganiach. Zdecydowaliśmy, że będzie to leniwy dzień i w obozie 7 zostaniemy jeszcze jedną noc. Każdy więc robił to co lubi. Z racji, że spaliśmy pod największym w tej części kraju lodowcem, Piotrek i Przemek nie mogli przepuścić takiej okazji i udali się na wycieczkę. Na szczęście zdążyli wrócić w samą porę. Przyszli, zagotowaliśmy wodę na ognisku i lunęło. Padało i padało. Nikt jednak nie miał pretensji bo i tak pogoda oszczędzała nas przez tyle dni. Kiedy na chwilę ustało chłopcy poszli do sklepu po karty. I znów wrócili w samą porę bo zaczęło podmywać nam namioty. Saperką wykopali odpływy i było po strachu. Na zewnątrz lało i lało. Zebraliśmy się więc w jednym namiocie i do wieczora graliśmy w karty.

Rankiem dnia 9 obudziło mnie słońce. Była więc nadzieja na poprawę pogody. Niestety słońce nie świeciło zbyt długo i po chwili zaczęło znów lać. Postanowiliśmy poczekać na okno pogodowe, żeby nie iść w ulewnym deszczu. Ok. 11:00 trochę się przejaśniło i ruszyliśmy. Po drodze tylko lekko kropiło więc szło się nieźle. Przerwę zrobiliśmy dopiero w tradycyjnej w tym kraju „plackarni". Otóż wysoko w górach popularne są wafle przypominające trochę nasze gofry. Kupuje się wafla i dalej już samoobsługa. Nakłada się na niego różne regionalne przysmaki: sery, dżemy, śmietankę itp. Ten smak z pewnością zapamiętamy na długo. Po znakomitej przekąsce ruszamy w dalszą drogę. Towarzyszą nam dookoła stada owiec, dzwoniące zawieszonymi na szyjach dzwoneczkami. Ja oczywiście próbuje się zbliżyć jednak owce są bardziej dzikie niż spotkane wcześniej kozy. Tego dnia przechodzimy niewiele i postanawiamy rozbić Obóz 8. Pogoda wciąż jest niepewna i boimy się kolejnej ulewy. Znajdujemy idealne miejsce wśród skał. Szybko rosną namioty, później kuchnia. Wkrótce pali się też ogień i pachnie obiadem. Tej nocy śpimy po sąsiedzku z dzikim chomikiem. Ma norkę koło naszych namiotów i najwyraźniej również uwielbia norweski chleb.

Dnia 10 znów wędrujemy w deszczu. Schodzimy już coraz niżej. Idzie się dość monotonnie, a czasem robi się wręcz nieprzyjemnie bo coraz mocniej pada. Tego dnia mamy jednak spotkać najbardziej zadziwiającą rzecz w całej wyprawie. Otóż przy szlaku, w pobliżu jednej z mijanych przez nas w tym dniu miejscowości stał maleńki, drewniany kiosk. Doskonale wyposażony w jedzenie, picie i norweskie przysmaki. Okazało się, że był to sklepik samoobsługowy. Na środku lady stał koszyk pełen pieniędzy. Brało się upatrzony towar, wrzucało monety i samemu wydawało się resztę. Pełne zaufanie do wędrujących szlakiem turystów. Szok. W naszym kraju rzecz niespotykana i niepojęta. Tego dnia udało nam się dojść do miejscowości Haugastøl. To z tego  miasteczka za 4 dni mamy pociąg do miejscowości, w której znajduje się lotnisko. Rozbijamy Obóz 9 w lesie i ruszamy w miasto. Znajdujemy stację i sklep. Po powrocie jeszcze turniej w makao i spać.

W obozie 9 mieliśmy zostać kilka dni aż do odjazdu pociągu. Niestety nie udało się. Dnia 11 po śniadaniu Piotrek i Przemek pojechali na stopa do najbliższego sklepu, a nas odwiedziła pewna pani. Stwierdziła, że jesteśmy na jej prywatnym terenie i musimy niestety zwinąć obóz. Wytłumaczyłam jej, że na razie musimy zaczekać bo brakuje nam 2 osób i na szczęście zgodziła się abyśmy zostali do wieczora. Po powrocie chłopców spakowaliśmy się i znów ruszyliśmy w drogę. Nie łatwo było znaleźć miejsce na kolejny obóz. Musieliśmy cofnąć się ok. 7 km. W końcu jednak się udało. Rozbiliśmy Obóz 10 nad rzeką. Wszyscy byli padnięci i od razu poszli spać. Dnia 12 nauczeni poprzednimi doświadczeniami z biletami, postanowiliśmy zdobyć je trochę wcześniej.  Chłopcy ruszyli więc na stację. I znów pojawił się problemy. Okazało się, że najbliższa maszyna do drukowania biletów znajduje się w Finse, a więc ok. 30 km stąd. Na szczęście udało się dogadać z zarządcą stacji i bilety przywiozą nam następnego dnia pociągiem.

Dnia 13 budzik zadzwonił o 6:30. Ja na szczęście nie musiałam wstawać. To Piotrek i Przemek wybierali się dziś wysoko w góry do Lordehytty. Jest to kamienne, samoobsługowe schronisko położone wysoko w górach. Składa się ono z trzech izb i wyposażone jest w niezbędny sprzęt do przetrwania: drewno, jedzenie, gaz itp. Chłopcy zostawili tam kubek otrzymany od Urzędu Miasta w Chojnowie z naszymi podpisami oraz widokówki i długopisy. Po ich powrocie zjedliśmy obiad i powoli zaczęliśmy zwijać obóz. Koło 17:00 wyruszyliśmy na stacje do Haugastøl. Po drodze w hotelu odebraliśmy nasze bilety. Pociąg mieliśmy o 1:59. Na stacji było cieplutko. W specjalnym pomieszczeniu stal wielki stół i drewniane ławy doskonale nadające się na łóżka. Była też łazienka. Ja i Marta czuwałyśmy żeby nie przespać pociągu ale chłopcy chrapali w najlepsze. Pociąg przyjechał punktualnie i nawet bilety tym razem były w porządku. Bardzo miły pan konduktor zaprowadził nas na nasze miejsca. Z racji, że był to pociąg nocny każdy otrzymał polarowy kocyk, dmuchaną poduszeczkę, zatyczki do uszu i opaskę na oczy. Pełen luksus. Wszyscy zasnęli ja jednak nie mogłam spać. Podziwiałam piękne widoki i wspominałam niezwykłe wydarzenia ostatnich dni. Nasza podróż dobiegała już końca. Nie wyobrażałam sobie powrotu do domu. Do zgiełku miast i braku przestrzeni. Tu wszystko było takie niesamowite i piękne. Ale niestety po godzinie 7:00 dnia 14 wysiedliśmy w znanej nam miejscowości Sandefjord. Znów znajoma sceneria. Pola, łąki i lasy. Nic nie pozostało z księżycowego krajobrazu podziwianego jeszcze kilka dni temu wysoko w górach. I znów było jak u nas. Udaliśmy się w miejsce Obozu 1 i ukryliśmy plecaki w malinach. Później wyruszyliśmy do miasta, a miasteczko było urocze. Zjedliśmy ogromną i pyszną pizze. W końcu jakieś urozmaicenie po kilkunastu dniach jedzenia ryżu z sosem bądź sosu z ryżem. Zwiedzamy jeszcze wąskie, kolorowe uliczki i piękne fontanny i wracamy do lasu. Jutro po 14:00 mamy samolot.

Na pokładzie samolotu przyszedł czas na przemyślenia. Minęło 14 dni cudownej wyprawy, a każdy z nich pełen był nowych, niesamowitych przeżyć. Nie obyło się oczywiście bez drobnych kontuzji i urazów ale w końcu wszyscy cało i szczęśliwie wracamy do domów. Po naszej wyprawie pozostały nam pamiątki, fotografie i wspomnienia niezwykłej przygody. Teraz będziemy o niej opowiadać wszystkim niedowiarkom, którzy wątpili, że nam się uda i polecali wczasy z biurem podróży w luksusowych hotelach z basenem. Bo czy naprawdę można porównać kąpiel w hotelowym basenie z kąpielą w górskim strumieniu gdzieś na końcu świata? Raczej nie.

 



Aneta Rewaj
Napisz swój własny komentarz
Tytuł:      Autor:

serwis jest częścią portalu www.E-Informator.pl przygotowanego przez MEDIART © w systemie zarządzania treścią CMS Kursorek | Reklama